Konkurs na relację rozstrzygnięty!
Dziękujemy za wszystkie teksty, które do nas trafiły, mieliśmy poważny problem żeby wyłonić zwycięzcę. Wybraliśmy relację, która nas najbardziej rozbawiła Gratulacje dla Krzysztofa Małkowskiego!
Czasem warto na coś czekać. Czasem warto robić coś bez powodu. Robić coś tylko dlatego, że chcemy, że marzymy. Czasem warto robić coś, o czym na zwolnionych obrotach rozmyślamy, gdy przypadkiem budzimy się przedwcześnie o brzasku i nie możemy zasnąć. Czasem warto zrobić coś, czego nie mamy najmniejszej ochoty tłumaczyć. Bo po prostu tak. Czasem warto czuć, że nie chcemy być nigdzie indziej i robić czegoś innego. Czasem warto dotrzeć do tego punktu, gdzie odrywamy się od skorupy Ziemi i nie czujemy już nóg z waty, bo szybujemy myślą.
(?)
And if I only could,
I’d make a deal with God,
And I’d get him to swap our places,
Be running up that road,
Be running up that hill,
Be running up that building.
(Kate Bush, Running Up That Hill)
(?)
Szok i przerażenie. Strach i niedowierzanie. 8. marca zbliżał się bezlitośnie. Udawałem, że nie zdaję sobie sprawy z mijającego czasu, oddawałem hołd najważniejszemu bożkowi wyznania ?jakoś to będzie? i stosowałem najlepszą życiowo taktykę uników oraz ignorowania faktów. 8. marca zbliżał się w tempie pendolino rzuconego w Wielki Kanion Kolorado, a ja byłem kompletnie nieprzygotowany. Jak zwykle, corocznie, nie miałem jakiegokolwiek pomysłu na zorganizowanie tradycyjnego Międzynarodowego Dnia Kobiet. Żona już od paru dni dawała niedwuznacznie do zrozumienia, że spodziewa się imprezy z grubej rury, kosza róż, serenady i wyjścia do knajpy, którą postawiła na nogi Magda Gessler. Każdego dnia dochodziło do rozmaitych prowokacji: w różnych miejscach w domu znajdowałem kalendarze i terminarze z zaznaczonym 8. dniem marca oraz wizytówki właścicieli kwiaciarni. Udawałem, że mam wszystko pod kontrolą, na oczach żony stroiłem mandolinę i niby ćwiczyłem canzone d?amore, ale w międzyczasie usiłowałem ułożyć plan brawurowej ucieczki z objęć konwenansu i obowiązku.
I nagle mnie oświeciło. Tak! Przecież jakoś przed Bożym Narodzeniem zapisałem się na ultrę! ZUK czy jakoś tak? jak to było? A! Jest! Tak! Przypomniałem sobie! Zuchwałe Udeptywanie Kosodrzewiny w Karpaczu! Jestem uratowany! Alleluja! To przecież odbywa się 8. marca! Co za ulga! Kamień wielkości Kruczych Skał spadł mi z lekko przerośniętego serca. Nie będę musiał brzdąkać niczego pod balkonem z różą w zębach, nie będę musiał się zastanawiać w knajpie, która łyżka służy do czego, nie będę musiał wygrzebywać z kątów krawatów i rozplątywać ich z kłębowiska wielkości piłki lekarskiej.
7. marca rano udawałem, że źle się czuję? właściwie nie musiałem nawet udawać. W radio usłyszałem, że w ciągu poprzedniego tygodnia 100 000 osób zgłosiło się do lekarzy z objawami grypy. Ja byłem na najlepszej drodze, aby stać się osobą nr 100 001 w tej wesołej statystyce. Od paru dni żywiłem się głównie aspiryną i witaminą C. Ponadto czasem odzywały się jakieś pamiątki po pogruchotanych w dawnych latach kościach, więc nawet nie musiałem się specjalnie skupiać na symulowaniu nienajlepszej formy bo symulowanie nie było potrzebne ? moje lekkie zamulenie było faktem. Zatem przewracałem oczami jęcząc i spokojnie poczekałem, aż małżonka wyjdzie do pracy, a następnie błyskawicznie wyskoczyłem z łoża boleści i zacząłem gorączkowo wrzucać konieczne wyposażenie do plecaka. Było o tyle łatwiej, że organizatorzy ZUK przygotowali listę sprzętu obowiązkowego. Zapakowałem co trzeba, w domu zostawiłem słoik z tłuszczem foki, zestaw harpunów wielorybniczych ze stali nierdzewnej, lornetkę do obserwowania pingwinów oraz smar do skutera śnieżnego ? w końcu zima, nawet karkonoska, odpuszczała. Gdy wychodziłem z domu, spoczął na mnie Duch Święty i kazał zajrzeć do jednego z pokojów, w którym przez cały ranek nie byłem. Ku mojemu rozbawieniu okazało się, że w pokoju tym znajdują się moje buty do biegania w terenie ? na liście sprzętu obowiązkowego nie wspomniano wprost o butach, więc o mały włos biegłbym w Karkonoszach w awangardowym modelu obuwia do biegania naturalnego o nazwie ?skarpetki trail?.
Zatem ruszam! Uciekam z domu! A co potem? Będziemy się tym martwić potem! Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!
(?)
Gnałem drogami krajowymi na złamanie karku z szybkością siedemdziesiąt km/h (gdyby wszystkie radary drogowe w Polsce zanieść do skupu złomu, doszłoby do rewolucyjnych zmian cenowych na światowym rynku metali), mój stylowy wehikuł firmy Fabbrica Italiana di Automobili Torino (znanej szerzej jako FIAT) połykał kilometry a ja z każdą minutą czułem się coraz bardziej niepewnie. Myślę sobie, że miało być 14 godzin limitu, a jest 13! Limity na Okraju i w Śląskim Domu są ostre! Na pewno mnie zatka, będę się czołgał i po sprawie.
Wymieniam uwagi z Kasią, która okazuje się być wyjątkowo odważna – zdecydowała się na przyjazd na ZUK właśnie ze mną i wsiadła do mojego zabytkowego pojazdu wiedząc, że będzie podróżować jedną z wielu polskich dróg śmierci, taką np. drogą nr 3 na odcinku Jawor-Bolków-Jelenia.
W wisielczym nastroju wjeżdżam do Karpacza. Nie widać ani centymetra Karkonoszy. Możliwości są dwie: albo są spowite chmurami albo odwieźli je do konserwacji. Modlę się w duchu o opcję nr 2.
(?)
Numer startowy i pakiet odbieram dość wcześnie.
– Niestety przyjechałem ? witam się dość wylewnie.
– No, niestety ? odpowiadają przesympatyczne dziewczyny i każą mi podpisać kilka oświadczeń. W pierwszym oświadczeniu zrzekam się prawa własności do składek przetransferowanych z OFE do ZUS, w drugim oświadczeniu deklaruję, że nigdy nie wykrzykiwałem nazistowskich haseł na lotnisku we Frankfurcie nad Menem a jeśli jednak tak, to ZUK nie ma z tym nic wspólnego. Kolejnych oświadczeń (do czterdziestego siódmego włącznie) już nie czytam, tylko podpisuję. Po serii podpisów boli mnie dłoń i jestem wycieńczony, cały się trzęsę i szukam batonów oraz izotoników. W pakiecie startowym znajduję między innymi worek soli drogowej, co odczytuję jako zapowiedź trudnych warunków lodowych na trasie.
Dostałem też bardzo ciekawą mapę. Przesympatyczne dziewczyny w mig oceniły moje możliwości i wręczyły mi mapę, na której co prawda nie ma zaznaczonej dokładnie mety (bo to mi pewnie nie będzie potrzebne), ale za to zaznaczono kapliczki i, przede wszystkim, krzyże pokutne.
(?)
Wieczorem wpadam na odprawę w dużej sali Domu Wczasowego Mieszko. Ekipa jest megamocna, kojarzę parę twarzy ze zdjęć w ?Dwutygodniku Kozaków i Mistrzów?, a niektóre panny widziałem na rozkładówkach w miesięczniku ?Spróbuj Fiknąć Ultrasce, Będziesz Miał Ślady Na Masce?. Jest paru dresiarzy jakiegoś klubu UTMB, o którym nigdy nie słyszałem. Jest duża reprezentacja Technikum Wędliniarskiego z Podkarpacia (jakiś ?Bieg Masarza? czy ?Rzeźnika? czy coś takiego), jest grupa młodzieży z Izraela (oznaczona jako ?Salomon?) oraz sympatyków wymarłych gatunków (koszulki z napisem ?Mammut?). Widzę grupę miłośników bajek, którzy każdą opowieść zaczynają od ?za Siedmioma Dolinami?.
Ja dumnie prezentuję koszulkę z Ciasteczkowym Potworem, która odzwierciedla moją biegową filozofię: nażreć się CIASTEK na full i napierać. Jestem przeszczęśliwy, bo czego, jak czego, ale CIASTEK na odprawie nie brakuje.
Organizatorzy błagają nas, żebyśmy się nie rozleźli po całym Karkonoskim Parku Narodowym, wskazują na niebezpieczne miejsca na trasie a następnie prezentują film o Tomku. To był przemocny gość i przy okazji niezły jajcarz. Ja, jako ostoja powagi i sanktuarium niewzruszonego rozsądku, jestem oczywiście jego jajcarstwem bardzo zniesmaczony.
(?)
Budzę się jakieś 2 godziny przed startem. Śniło mi się, że jestem mocny jak Kilian Jornet i przystojny jak Krzysztof Ibisz. Śniło mi się, że szybuję nad szczytami, śniło mi się, że? co jest, do wafla?! Już się obudziłem? Na śniadanie standard: banan i dwie porcje węgla medycznego. Od razu raźniej.
Na starcie mina mi zrzedła – otóż okazuje się, że będę się ścigał m. in. z psem!!! Czworonóg wygląda na bardzo mocnego. Jest przy tym wyjątkowo skupiony; gdy zagaduję stwora i pytam, w jakich biegach brał udział i czy się nie boi, że go organizator zdyskwalifikuje za brak odzieży, kompletnie mnie zignorował. No tak, to profesjonalista ? przedstartowa koncentracja. Po kilku kolejnych pytaniach zirytowany piesek odgonił mnie kijem trzymanym w pysku, postanowiłem zatem zająć strategiczne pozycje gdzieś z boku i czekać na sygnał startu. Dookoła trwają rozmowy na temat udziału w biegach na setki kilometrów (co tam, bez kozery powiem pińcet!), a ja zastanawiam się, czy spożyłem wystarczającą porcję węgla.
No do ciężkiego odwodnienia! Pies! Ścigam się z psem. I to nie husky!! Rura mi zmiękła.
START! POSZLI!
(?)
Biegnę swoje. Jest ok. Temperatura ok. Pod górkę, ale nachylenie ok, da się spokojnie napierać. Jeszcze noc. Cisza. Srebrno-czerwone błyski lampek. Raj.
Na początek trochę roboty a potem z górki. Wyobrażam sobie, że gram w reklamie butów firmy na A. Nagle przypominam sobie, że akurat na ten sezon kupiłem sobie buty firmy na B. Czy to oznacza, że za rok czas na buty firmy na C (ciekawe, czy taka jest)?
Staram się nie dopuścić do siebie refleksji na temat tego, co robię. Kieruję myśli na inne tory: krótkoterminowa analiza rynku walutowego za pomocą świec japońskich, przelewanie z pustego w próżne, standardowe techniki suszenia drewna lipowego, rozwiązanie problemu Krymu?
Uwaga! Zbliżam się do groźnego miejsca – to niebezpieczny mostek z dziurą, o którym na odprawie mówił Grzegorz. Miejsce obfotografowane, opisane na Facebooku, omówione z prawej do lewej i z góry na dół. Problem widoczny w Google Maps; zjawisko, które ma swój wpis w Encyklopedii Britannica. Koncentracja! Jest! Jupi! Jestem za. Zatem teraz luz, odprężam się, biegnę i nagle widzę jakiś strumień. Strumień? Co tam strumień, pyknę bez problemu, skoro dziura w moście mnie nie załatwiła. Widzę w świetle czołówki kamienną ścieżkę, która prowadzi przez wodę, ruszam i?
– Nie tam!! ? słyszę za sobą dziewczęcy głos.
Ześlizguję się z kamienia i oto stoję prawą nogą po kolano w wodzie. ?Do kroćset!? ? myślę z uśmiechem na ustach. Dziewczyna sadzi susy po kamieniach i znika w mroku.
Przez kolejne kilka kilometrów bawię się co jakiś czas w zawiązywanie mokrego sznurowadła.
Gdzieś w okolicach Kowar sunę przez mały wąwóz wypełniony listowiem. Nagle potykam się, lecę i na ułamek sekundy przed oczami staje mi cały atlas anatomiczny człowieka. Oto wiruję jak moneta rzucona w powietrze, albo reszka albo orzeł. Albo wstanę i się otrzepię, albo będzie bęc, będę musiał się doczołgać do kolejnego człowieka i będę czekał, aż ktoś załatwi jakiś pojazd, który zabierze mnie na ortopedię. Bum. Jest miękko. Dużo liści. Wypadła reszka. Otrzepuję się i gazu.
Coraz więcej ciężkiej pracy. Wpadam na jakąś polanę, obsługa punktu odżywczego piszczy, ja macham rękami i szczerzę się jak celebryta na ściance (bynajmniej nie wspinaczkowej).
– Co macie do żarcia!? ? drę się. Nie czekam na odpowiedź, bo widzę, że SĄ CIASTKA.
Podbiega do mnie jakaś kobieta z kamerzystą (Kraina Grzybów TV czy coś takiego) i mówi, że zada mi pytanie. Do wyboru mam następujące kwestie:
- Jakie instrumenty polityki pieniężnej są najczęściej stosowane, aby osiągnąć założony cel inflacyjny w warunkach transformacji gospodarczej i dlaczego,
- Jaką potrawę z buraka cukrowego, płyty paździerzowej i WD40 przygotowałbym w warunkach campingowych na przyjęcie dla 4 osób ? proszę podać przepis,
- Czy podbieg był trudny.
Główkuję jakiś czas nad wyborem pytania, w końcu decyduję się wybrać możliwość nr 3 i odpowiadam:
– Raczej tak!
I gazu!
(?)
Czy ja coś wcześniej wspominałem o Krymie?
Wpłynąłem na śnieżnego przestwór oceanu,
But nurza się w kosówce i jak łódka brodzi,
Śród fali karkonoskiej, śród lodu powodzi,
Nigdzie gryki, świerzopu; nie dojrzysz burzanu.
Wspinam się po grzbiecie Sudetów kurhanu;
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;
Tam z dala błyszczy obłok – tam jutrzenka wschodzi;
To błyszczy szczyt, jak pik Kirgistanu.
Stójmy! – jak cicho! – słyszę metę prawie,
Której by nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę, kędy się biegacz przemyka po trawie,
Oto wąż śmiałków sunie na Śnieżkę od Czoła.
W takiej ciszy – tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos sędziów. – Biegnij, nikt nie woła.
(?)
Z naprzeciwka nadbiegają jacyś ludzie. To Czesi, którzy wybrali się w te okolice na trening biegowy. Śmieję się i pokazuję im, że sorry, ale w drugą stronę!
Wpadam na jakiś duży kopiec. Muszę przyznać, że organizatorzy podeszli do sprawy bardzo ekumenicznie: dla wierzących w sposób tradycyjny zorganizowali kościółek (po lewej) a dla wierzących w kosmitów postawili świątynię w kształcie UFO (po prawej). Jest zimno, wieje. Jestem na jakimś szczycie, droga prowadzi tylko w dół.
(?)
Śnieżnobiały, błyszczący drobinami słońca grzbiet Karkonoszy ciągnie się po horyzont. Po prawej Polska, przykryta nisko zalegającą smolistą kołdrą, po lewej zielone archipelagi czeskich Sudetów. Nade mną wielki błękit. Gra kwieciste C-dur, słyszę motet wielkiej harmonia mundi, to wszystko, tu i teraz, dla mnie. Dobrze być sobą.
(?)
Dostrzegam jakiegoś gościa z obsługi i drę się do niego:
– Daleko jeszcze na ten Okraj??? Bo się w limicie nie zmieszczę!!!!
Facet robi wielkie oczy, wygląda na wyjątkowo zaskoczonego. Mówi tylko, żebym uważał na zejściu, bo jest kupa lodu. Radzi, żebym korzystał z łańcuchów.
Istotnie, nie ma żartów. Mam na butach nakładki antypoślizgowe, co nie zmienia faktu, że w jednym miejscu czuję się jak panczenista w Soczi. Oczywiście (włączam tryb ?ironia?) w takich warunkach rękawiczki są zupełnie niepotrzebne (są w plecaku). Kończy się to tym, że kilka minut później przed Śląskim Domem nie jestem w stanie zgrabiałymi palcami zdjąć nakładek.
Nieco struchlały wchodzę do Śląskiego Domu. Jak sama nazwa wskazuje, jest to bastion zatwardziałych kibiców WKS Śląsk Wrocław, których z pewnością nie interesowałoby to, że w końcu jestem ultrasem ale innym oraz to, że piłkę nożną mam w pompie, bo nie zajmuję się sportem, który polega na kopaniu się po ścięgnach Achillesa i dyskusjach ze ślepymi sędziami. Kibice WKS potraktowaliby mnie wg klucza geograficznego i z pewnością z powodu miejsca zamieszkania dostałbym typową plombę lub z tradycyjnego liścia, co mogłoby mieć negatywny wpływ na możliwość kontynuowania zawodów. Na szczęście w ten akurat weekend mieli ważne spotkanie z Legią, więc siedzieli w domach i ze zmarszczonym czołem uczyli się na pamięć wierszowanych tekstów kulturalnych przyśpiewek.
W Domu Śląskim spotykam Piotra z pokoju 119 w DW Mieszko, który razem okupujemy. Pijemy, ja tradycyjnie wrzucam CIASTKA i jazda. Wznosimy gromki okrzyk ku chwale pokoju 119 i wynocha.
Jest super. Słońce jest już wysoko, idzie ok.
Nagle znów dławiący strach ? nie jestem pewien, czy przypadkiem w pracy nie zostawiłem włączonego komputera z japońskimi kreskówkami o mało zbożnej treści.
Nic to! Martwić się będziemy później!
Forza Sudetia!
(?)
Zawsze jest ten moment. Czasem zdecydowanie za wcześnie, czasem zdecydowanie za późno. Ale jest zawsze. Moment, gdy odcina prąd.
Piotrowi idzie lepiej, biegnie swoim równym tempem. Próbuję gonić. Piotr robi materiał swoją kamerą GoPro (w związku z tym, że sporo tam mnie, to film ten dostanie Złote Maliny, chyba, że Piotr mnie wytnie). Mijamy kupę gruzu i krok za krokiem suniemy naprzód przez królestwo uśmiechniętej tego dnia karkonoskiej zimy.
Zaczyna mnie lekko przyduszać. Czuję, że zamarza mi skarpetka, którą razem ze stopą władowałem do strumienia na początku wyścigu. Wciskam w siebie dwa żele, ale nie przynosi to większego efektu. Dostrzegam zabudowania Odrodzenia i decyduję się na zjazd do pit stopu. Liczę się z tym, że Piotra na trasie już nie ujrzę.
Odrodzenie! Renesans! Moje zmartwychwstanie! Jak Feniks z popiołów! Jestem w niebie ciasteczkowego potwora. Przede mną stoją dwie michy pełne CIASTEK, wokół mnie uwijają się uczynni chłopcy i dziewczęta jak malowane. Usługa w tempie pit stopu w F1. Wszystko to uwiecznione na fotografii o tytule ŚMIERĆ I DZIEWCZYNA:
Naturalnie po takim pit stopie czuję nagły przypływ sił witalnych i drę się do wszystkich dookoła, że ?pogłoski o mojej śmierci są przesadzone?. Bo co innego mi pozostaje?
Ruszam.
(?)
Sunę, nogi już miękkie. Nucę sobie pod nosem po albańsku całą dyskografię zespołu Ivan i Delfin oraz wymyślam krzyżówkę do ?Nadwarciańskiego Tygodnika Działkowca?. Uważam, żeby przypadkiem nie zbłądzić do Czech, bo nie dość, że grasuje tam krecik, Żwirek i Muchomorek, to ponoć za infrastrukturę Krkonošského Národního Parku odpowiedzialni są Pat i Mat (znani u nas jako Sąsiedzi) i nie chcę ryzykować, że mi coś nagle spadnie na łeb. Ostatnie miejsce, gdzie się chce teraz znaleźć to nemocnice na kraji města. Trzeba przyznać, że zbłądzenie nie jest możliwe ? trasa jest wzorowo oznaczona. Także i inne kwestie organizacyjne są bez zarzutu. Obawiam się, że z powodu walorów widokowych i przewag organizacyjnych Zimowy Ultramaraton Karkonoski stanie się niedługo monopolistą w branży biegów zimowych i będzie musiał interweniować Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Mijam czeską wycieczkę szkolną. Zatroskana pani krzyczy do dzieci, żeby przeszły ?na stranu?, bo biegnie jakiś polski idiota.
Nagle dostrzegam Kasię, z którą dzień wcześniej jechałem do Karpacza. Tworzymy małe, dwuosobowe zbiegowisko i już powoli myślimy o ostatnim odcinku wyścigu.
(?)
Śnieżne Kotły, następnie Hala Szrenicka. Wyścig już dawno rozczłonkowany. Każdy już jest w swoim świecie, każdy przeżywa swoje marzenie. Łyk izotonika na Hali i jazda w dół. Robi się trochę gorąco i niebezpiecznie ? od czasu do czasu na trasie pojawiają się dość zdradliwe mostki, które na szczęście bezbłędnie wyłapuje Kasia. Jakuszyce coraz bliżej.
Po biegu uświadomiłem sobie, że na ostatnim odcinku wyścigu, gdzie skatowany zawodnik rozmawia już z duchami przodków, organizator ustawił najbardziej nieprzyzwoitych kłamców. Stoi taki łgarz albo łgarzyca (?), bije brawo, przybija piątki i krzyczy: ?jeszcze kilometr!?. Stoi potem następny taki, przybija piątki i krzyczy: ?kilkaset metrów?. I nagle tam, gdzie kończy się owe wspomniane kilkaset metrów moje niedowidzące oczy zalane potem widzą napis ze strzałką ?Polana Jakuszycka 150 m?. Łzy wzruszenia ciekną mi po policzkach. Kaśka widząc, że się rozklejam, szturcha mnie łokciem i mówi, że jeszcze 1500. Patrzę raz jeszcze na napis, wytężam wzrok i? istotnie! 1500 m! Niech organizatorzy spodziewają się wkrótce pisma od moich prawników (?podstępne wprowadzenie w błąd? w rozumieniu art. 271 k.k.).
Ostatnia prosta, na mecie widzę Prezydenta Komorowskiego, Papieża Franciszka, Scotta Jurka, Ducha Gór, całą drużynę Chicago Bulls z legendarnego sezonu 1995-96 (72 zwycięstwa i 10 porażek) i drużynę cheerleaderek Spartakusa Jelenia Góra. Niestety, po kilkudziesięciu metrach okazuje się, jak daleko posunięta jest moja krótkowzroczność.
Drewniany medal ? super pomysł! Ale na przyszły rok sugeruję uzupełnienie pakietu startowego o środek do konserwacji drewna.
(?)
Rozdanie nagród: można popatrzeć sobie na ludzi, którzy zostali do tego sportu stworzeni. Potem wypijam dwa piwa z Browaru Lwówek (jak dla mnie jest to prawie śmiertelna dawka alkoholu), język mi się trochę plącze, humor dopisuje. Zajadam CIASTKA (oczywiście z mojej wątłej klaty uśmiecha się ciasteczkowy potwór), rozmawiam z ludźmi, z których istnienia jeszcze 5 minut temu nie zdawałem sobie sprawy. Teraz mam wrażenie, że znam ich długie lata.
(?)
Tak było. A może nie. A może trochę tak było, a resztę wymyśliłem. Mogło tak być. Nie musiało. To i tak nie ma znaczenia.
Dziękuję ekipie z legendarnego pokoju 119: Andrzejowi, który zrobił megafurorę, Piotrowi, Igorowi i koledze Igora (sorry stary, ja nie mam głowy do imion J). Dziękuję Kasi, z którą się wiozłem przez dużą część karkonoskiej trasy. Dziękuję organizatorom, Agnieszce, Ani i Grzegorzowi, którzy za pierwszym razem zorganizowali bezbłędnie imprezę daleko wykraczającą poza sportowe ramy.
Wszystkim życzę radości i biegania, bo tego chcecie, a nie musicie.
(?)
Czasem warto być tam, gdzie słyszysz wszystkie swoje ulubione piosenki. A gdy już stamtąd wrócisz i po powrocie słuchasz swoich ulubionych piosenek, to znów tam jesteś. Czasem warto robić rzeczy bez szukania powodu, bo powodem wystarczającym jest to, że chcesz. Czasem warto być w ruchu razem ze Matką Ziemią. Bo życie to ruch. Bo życie to swoboda. Warto przeżywać chwile, które potem odtwarzasz sobie klatka po klatce i czujesz się dobrze. Gdyby na świecie było więcej szczęśliwych ludzi, to świat byłby szczęśliwszym miejscem. Proste jak kij w paszczy pieska-ultrabiegacza, który na szczęście mnie nie wyprzedził ;).
(?)
W niedzielę po biegu odbieram mój zardzewiały samochód ze strzeżonego parkingu w Karpaczu.
Miły pan z parkingu (MPZP): I jak tam? Pobyt się udał? W górach pan był?
Ja: Taaaaak.
MPZP: O, a gdzie pan był?
Ja: Nooooo, ja z tego biegu, który miał miejsce wczoraj.
MPZP przez chwilę na mnie patrzy i nagle mówi: Aaaa, ten bieg o piątej rano, z lampkami? Wie pan, żona wcześnie do pracy jechała, wraca i mówi, że w nocy jakiś wyścig górników widziała.
(SERIO).
(?)
Żona wybaczyła. Dostała czapę z pomponem. To o wiele lepsze niż wycie o miłości w języków producentów pizzy i Fiata Marea. Pyta, kiedy następny wyścig. Pyta, bo chce mnie puścić. Dobrze mam, nie?
(?)
Niech Tomek spoczywa w pokoju. I jeśli mogę na koniec, to niech w pokoju spoczywa także mój dobry druh Maciej Berbeka.